Dojazd z Polski zajął nam jedyne 18 godzin, a więc sporo mniej, niż się spodziewaliśmy. Właściciel hostelu "1001 nights" nie próbował nawet kryć zaskoczenia, gdy nagle pojawiło się u niego pięciu Polaków szukających noclegu - system rezerwacji zawiódł i trzeba było sobie poradzić z awaryjną sytuacją. Nasz pierwszy napotkany Serb spisał się na medal - w kilka minut znalazł nam nocleg w hostelu odległym o 200m, zaprowadził nas do niego, przepraszając przy tym kilka razy za tę niefortunną sytuację.
Ponieważ zaplanowaliśmy sobie tylko jeden więczór na zwiedzanie stolicy Serbii, wiedzieliśmy że nie zdążymy obejrzeć nawet połowy miejsc wartych obejrzenia i postawiliśmy na spokojny spacer i poczucie belgradzkiej atmosfery. Nieopodal znajdowało się muzeum Nicola Tesli, którego ponoć Serbowie ubóstwiają, które niestety w soboty było czynne tylko do 13. Poszliśmy więc zwiedzić największą - a może drugą co do wielkości - cerkiew prawosławną na świecie, za patrona mającą św. Sawę, jednego z najważniejszych serbskich świętych. Świątynia robi wrażenie ze względu na swoja wielkość, ale wnętrze nie jest szalenie ciekawie: podczas naszej wizyty wyłożone było rusztowaniami, z pewnym zawodem stwierdziliśmy też, że sklepienie jest betonowe - beton w świątyni po prostu nie pasuje. Ale może był to też element prac konserwatorskich?
Po wyjściu z cerkwi można zaopatrzyć się w serbski, domowej roboty miód - w rządku stoi kilka straganów, na których Serbki i Serbowie zachwalają nienachalnie swoje wyroby. Za cel ustaliliśmy sobie teraz plac Republiki, wyznaczający umownie stare centrum miasta, szliśmy więc jedną z głównych ulic, próbując ustalić czy uroda mieszkanek Belgradu to efekt "zieleńszej trawy", czy może jednak prawdziwe zjawisko. Gdzieś w połowie drogi z lewej strony wyrósł nam wieżowiec-biurowiec, który wyglądał na opuszczony - wiele okien było zabitych deskami, jakby zniszczone były w czasie niepokoju i zostawione na pamiątkę. Po drodze zaszliśmy jeszcze do sklepu po piwo, gdzie pani Maria bezlitośnie - ale przyjaźnie - sobie z nas po serbsku żartowała, ku uciesze reszty obsługi i innych klientów.
Twierdza Kalemegdan to miejsce niesamowite: pomiędzy dawnymi fortyfikacjami - bardzo dobrze zachowanymi lub po prostu odnowionymi - zrobiono park, w którym wypoczywa wielu mieszkańców Belgradu. Przychodzą tu na piknik, na spacer, pograć w tenisa albo na gitarze - chciałoby się tam siedzieć już tak do końca dnia, razem ze statuą Wiktora podziwiając Sawę leniwie wpływającą do Dunaju i młodszą część miasta, zwaną Nowym Belgradem. Wiktor miał podobno stanąć w centrum, ale jego nagość wzbudziła protesty, więc przeniesiono go na ubocze i odwrócono tyłkiem do ludzi. Na Sawie stoją barki, które są ponoć popularnymi klubami w mieście.
Nieco później spotykamy się ze couchsurferami, którzy znów zabierają nas na chwilę na Kalemegdan. Pierwszy kontakt z Serbami przynosi na przykład informacje o ich stosunkach z Albańczykami: Jovana, jedna z naszych znajomych, chciałaby odwiedzić Albanię, ale rodzice za bardzo by się o nią martwili, a ona sama przyznaje, że Serbowie nie są tam mile widziani. Mieszkańcami Kosowa są w zdecydowanej większości Albańczycy, ale ktoś nam mówił, ze różnią się oni od tych z Albanii. Na terenie tej południowej prowincji znajduje się kilka ważnych dla Serbów miejsc, szczególnie zabytkowych monastyrów. Miedzy innymi dlatego trudno im się rozstać z tym regionem, przynajmniej w opinii Georgiego - kolejnego znajomego. Po drodze zatrzymaliśmy się na kebab, przy czym Serbki współczuły mi wegetarianizmu, twierdząc że w Serbii takiego zjawiska się nie uznaje, a warzyw bez mięsa nikt nie je ;-)
W końcu następuje gwóźdź programu: kafana. Wychodzi na to, że jest to ogólna nazwa miejsc, w których zespół gra na żywo serbską muzykę, a goście bawią się przy niej, popijając różne alkohole. Jovana powiedziała nam, że grali turbo-folk, ale "niehardkorowy" - ot, czasem wolniejsza, czasem (częściej) skoczna muzyka grana na gitarach i skrzypcach, a do tego męski wokal. Zazdrościliśmy Serbom, że mają takie zabawy, i próbowaliśmy wyobrazić sobie jak można byłoby coś takiego wprowadzić u nas - czy repertuar oscylowałby raczej wokół "Sokołów", czy może Lady Pank, Perfectu i tym podobnych? Wydawało się, że nasi znajomi znali teksty wszystkich piosenek, a pierwsze dźwięki każdej kolejnej wywoływały okrzyki entuzjazmu. Co ciekawe, nie było tam parkietu do tańczenia - wszyscy tańczyli przy swoich stolikach, wewnątrz swoich grupek. Praktycznie nie było też tańczących par - tylko te grupki. Gdy zapytaliśmy dlaczego tak jest, powiedzieli nam że impreza się jeszcze nie rozkręciła (a trwała już ponad dwie godziny). Ponieważ byliśmy naprawdę zmęczeni całą nocą i dniem jazdy, nie dane nam było doczekać rozkręcenia - pożegnaliśmy się grzecznie i poszliśmy z powrotem do hostelu.