Wczoraj nasi Słoweńcy byli chętni na rafting, poszliśmy więc do Kiera, który oczywiście wiedział jak i gdzie załatwić - powiedział nam tylko, żebyśmy dziś o 9:30 stawili się przed domkiem.
Ponieważ zaczęło nam się już udzielać czarnogórskie poczucie czasu, zebraliśmy się nieco później. Czekał na nas bus, który potem jeszcze zebrał dwie Francuzki z centrum Zabljaka, a następnie zawiózł nas do odległego o 20km, wspomnianego już mostu na Tarze. Zaraz przy moście znajduje się baza raftingowa. Dostaliśmy po kieliszku śliwowicy, piance (niestety, zalatującej trochę poprzednimi użytkownikami), kasku, obuwiu i kamizelce ratunkowej. Tym razem bus podwiózł nas kilka kilometrów w górę rzeki, do punktu startowego. Pomogliśmy podpompować pontony, szef wycieczki zapytał trzy razy, czy na pewno nie mamy jakichkolwiek problemów z organizmem, więc pod żadnym pozorem nie należy tego ukrywać.
W jednym pontonie było nas dziewięcioro plus instruktor, który na początku nauczył nas prostych komend: left, right, everybody, oraz contra - czyli wiosłowanie do tyłu. Trasa spływu miała 12km. Początkowo nie było na rzece żadnych przeszkód, więc mieliśmy chwilę na oswojenie się z wiosłami. Potem dobiliśmy na krótko do brzegu, by obejrzeć imponujący potok wypływający... spod śniegu i ziemi. To podobno cecha charakterystyczna krasowych terenów.
Popłynęliśmy dalej i wreszcie zaczęły się atrakcje: ogromne głazy na środku nurtu zmuszały nas do wiosłowania, a fale wlewały się do pontonu. W końcu poczuliśmy, dlaczego stopy trzeba wkładać w uchwyty - bez nich najpewniej byśmy powpadali do Tary. Po chwili zza zakrętu wyłonił się most, robiąc jeszcze bardziej imponujące wrażenie niż z góry - tym razem mogliśmy go podziwiać przez dobre 5-7 minut z różnych perspektyw.
Za mostem zaczęło się moim zdaniem najlepsze - instruktor pozwalał nam wskakiwać do rzeki. Ponieważ mieliśmy na sobie pianki i porządne kamizelki, utrzymanie się w wodzie nie było żadnym problemem, dużo trudniej było jednak wykonywać jakiekolwiek manewry - nie sposób było skręcić w lewo, jeśli rzeka akurat zakręcała w prawo. Instruktor cały czas miał mnie na oku i uważał, żebym nie popłynął na jakieś skały, pytał też czy mi nie za zimno - a woda rzeczywiście była lodowata. Popływałem może z pięć minut, aż reszta załogi wciągnęła mnie z powrotem na pokład. Szkoda, że nie wszyscy mogli wskoczyć do wody (za mało czasu), bo przeżycie było niezapomniane.
Dobiliśmy do brzegu, szefowie dali nam klika minut na przebranie i wysuszenie się, a następnie zawieźli nas na obiad do pobliskiej restauracji z pięknym widokiem na most i kanion. Do wyboru był pstrąg lub ich kiełbaski, podobne do tych, które Kiero serwował wczoraj.
Miny wszystkim nieco zrzedły, gdy przyszło do płacenia, bo chyba wszyscy spodziewali się ceny nieco niższej, a zapłaciliśmy 45 euro za osobę. Nie była to suma kosmiczna, ale jak za godzinny spływ i lunch to trochę za dużo. Nie zapytaliśmy wcześniej, więc wszelkie pretensje mogliśmy mieć tylko do siebie, zresztą z tego co się dowiedzieliśmy przed wyjazdem, najtańszy rafting można było załatwić za około 20 euro, a nasza cena nie była wcale najwyższa, więc po chwilowym zawodzie humory wróciły do pozytywnej normy. I tak mieliśmy szczęście, bo ze względu na wysoki poziom wody sezon otwarto dopiero kilka dni wcześniej.